Świadectwa osób które odeszły z sekt
"Jedenaście lat minęło od czasu, kiedy sekta działająca w Gdańsku pod przykrywką organizacji charytatywnej zwerbowała mnie. Po sześciu latach dzięki wsparciu i przyjaźni osoby spoza sekty udało mi się stamtąd uciec. Przez wiele lat bałam się życia i śmierci. Przez wiele lat bałam się "zemsty" Boga za to, że ucieklam i zaczelam żyć wśród diablow, bo tak byly nazywane wszystkie osoby żyjące poza sektą.[...] Nie umiałam uśmiechać się, cieszyć się wolnością, bo pomimo ucieczki nie byłam wolna od tych wszystkich sugestii, którymi w sekcie zostałam naszpikowana.[...] Z wesolej, szczesliwej i mądrej dziewczyny sekta zrobiła bezwolną marionetkę, która do dnia dzisiejszego ponosi konsekwencje swojej ufności, naiwności i chęci zrobienia w życiu czegoś dobrego."
Pakt z szatanem
Przypadek dotyczy dziewczyny w wieku szesnastu - siedemnastu lat, która została adoptowana przez wspaniałe małżeństwo katolickie. Należała do trojga adoptowanych dzieci w gromadce sześciu. Pozostała trójka była własnymi dziećmi tych rodziców.[...] Około dziewięciu miesięcy wcześniej podpisała pakt z szatanem, który polegał na całkowitym oddaniu się szatanowi. Nigdy nie czytała nic na temat takiej procedury - słyszała tylko, jak koledzy dyskutowali o tym w szkole pod wpływem oglądanych filmów.[...] W końcu ta młoda kobieta została uwolniona. Wykazała wielka skruchę i odcięła się od tego wszystkiego. Obecnie jest matką i ma dwójki małych dzieci. Kiedy widzieliśmy ją po raz ostatni, wyglądała promiennie i regularnie uczęszczała do kościoła bez dalszych trudności.
"Nie będziesz miał bogów cudzych przede Mną...". Mogłoby się wydawać, że to pierwsze przykazanie Boże trudno złamać. Przecież wierzymy w Boga Trójjedynego, staramy się przestrzegać pozostałych przykazań itd. A jednak okazuje się, że właśnie to przykazanie łamiemy nagminnie. Przez osiem lat nosiłam na palcu pierścień atlantów. Ale od początku...
Miałam kłopoty ze zdrowiem i poradzono mi, żeby udać się do bioenergoterapeuty, który słynął ze skutecznej pomocy ludziom (przynajmniej tak opowiadano). Pojechałam. Poddałam się kilku seansom. Oprócz tego zaproponowano mi kupno i noszenie pierścienia atlantów. Użyto nawet różdżki, aby wybrać odpowiedni palec, na którym ten pierścień miał się okazać najskuteczniejszy. Pełna optymizmu wróciłam do domu i nosiłam na palcu swój nowy nabytek. (...) Na początku zdjęłam z szyi medalik, bo jakoś tak zaczął mi przeszkadzać. O modlitwie nie było mowy, opuszczałam też Msze święte. Coraz częściej miewałam do Pana Boga pretensje o wszystkie niepowodzenia, które mnie spotykały. W końcu zaczęłam bluźnić przeciwko Niemu.
Dwa i pół roku temu wyjechałam do Francji, oczywiście z pierścieniem na palcu. Tuż po moim wyjeździe zmarła moja Mama. To był dla mnie olbrzymi cios. Dopiero wtedy coś mną potrząsnęło i zaczęła mnie dosięgać łaska Boża. Poszłam do spowiedzi i postanowiłam, że będę odtąd jak najczęściej - w miarę możliwości - chodzić na Mszę świętą. Założyłam też na szyję Cudowny Medalik, który kupiłam w Sanktuarium przy ulicy du Bac. Dzięki temu wielokrotnie odczuwałam pomoc Matki Bożej, której powierzyłam się pod opiekę jako Mamie - po śmierci mojej ziemskiej Mamy. Doświadczyłam wówczas ogromu Bożego miłosierdzia i obiecałam Panu, że już nigdy od Niego nie odejdę. Nadal jednak nosiłam na palcu ten pierścień, będąc zupełnie nieświadomą jego złego wpływu...
I stało się: poznałam człowieka, o którym myślałam, że to sam Pan Bóg postawił go na mojej drodze. Mężczyzna ów deklarował, że chce poznać Pana, przyjąć chrzest i pozostałe sakramenty; cytował nawet słowa z moich modlitw. Byłam pewna, że to Pan mi go dał, i cieszyłam się, że przyprowadzę zbłąkaną owieczkę do Jego stada.
Tymczasem stało się, niestety, zupełnie inaczej: to znów ja zdradziłam Pana Boga, a poszło mi to tak strasznie łatwo, że aż sama byłam zaskoczona - tym bardziej że miałam świadomość, jak źle było mi wcześniej bez Niego.
Otóż z biegiem czasu mój przyjaciel zaczął pokazywać swoje prawdziwe oblicze. Bardzo mnie poniżał, a nawet bił. Dwukrotnie omal mnie nie zabił - patrząc na jego twarz, wykrzywioną z nienawiści (w uniesionej nad moją głową ręce trzymał jakiś łom), widziałam niemal szatana. Miałam wrażenie, że to właśnie szatan mówi do mnie: "Widzisz, a obiecałaś Panu Bogu, że Go nie zdradzisz! I tak łatwo dałaś się oszukać!". Niemalże fizycznie czułam szyderczy śmiech szatana prosto w moją twarz... I właśnie w tym momencie, będąc bezsilną i - zdawałoby się - całkowicie zależną od swego oprawcy, zaczęłam z głębi duszy wołać do Maryi o ratunek. I otrzymałam pomoc! Całkowicie uwolniłam się od tego człowieka i znów wróciłam na Boże ścieżki.
Brała
Warszawy, który w tempie ekspresowym został zaadaptowany na mieszkanie całoroczne, po czym w środku zimy - w styczniu 2000 roku - zgodnie z zaleceniem zmieniliśmy środowisko. Jeszcze przed, zmianą adresu okazało się, że córka jest w stanie błogosławionym, z czym wiązaliśmy wielkie nadzieje, wiedząc od lekarzy, że może to dać korzystne wyniki w leczeniu narkomana. Jej chłopak miał być,człowiekiem, który chciał jej pomóc w wyjściu z impasu. Jak się później okazało, zostaliśmy oszukani - on również był narkomanem i trzeba było szybko rozdzielić tę parę, aby nie dopuścić do tragicznych konsekwencji.
W końcu "okrężnymi drogami" udało nam się dostać do właściwego kapłana. Po kilkugodzinnej rozmowie z nim oraz po odbytych rekolekcjach zostaliśmy "oświeceni", w czym tkwiła przyczyna naszego nieszczęścia. Sięgając do źródeł, muszę powiedzieć, że od prawie 30 lat żyliśmy z żoną w związku niesakramentalnym, w związku z czym przez cały ten czas byliśmy pozbawieni możliwości przyjęcia Komunii św. Dopiero teraz zrozumiałem sens słów, które wypowiedział Pan Jezus do św. s. Faustyny: "Mówię do was poprzez nieszczęścia i choroby". Doświadczyliśmy na sobie fizycznych skutków grzechu. Ponownie otrzymałem dowody, kto stał za narkomanią mojej córki, gdy po każdej próbie spowiedzi i Komunii św. przewracała się ,jak kłoda". Nie mogłem jej zemdlonej samodzielnie wynieść z kościoła. Czasem pomagały mi w tym dwie osoby, które nie mogły zrozumieć, dlaczego ona - tak wyniszczona chorobą - jest taka ciężka. Dopiero nasze spotkanie z Chrystusem w sakramencie pojednania i ślubowanie czystości rozpoczęło drogę do uzdrowienia córki oraz nawrócenia mojego i mojej żony.
Okres po rekolekcjach był chyba dla nas przełomowy. Piekło osiągnęło wówczas swe apogeum - nieustanne ucieczki córki z domu, nocne wizyty handlarzy narkotyków, w końcu skok z okna z wysokości 4,5 m na zamarzniętą powierzchnię... Żona tego dnia odmawiała właśnie koronkę do Bożego Miłosierdzia, kiedy nagle usłyszała prośbę o pomoc. Pobiegła do pokoju, a kiedy zobaczyła otwarte okno, uświadomiła sobie, co się wydarzyło. Córka została przewieziona do szpitala. Badania wstępne wykazały u niej pęknięcie kręgosłupa i otwarte złamanie śródstopia. Ponieważ szpital, do którego ją przewieziono bezpośrednio po wypadku, nie mógł udzielić jej pomocy, została przewieziona do innego, gdzie konsylium lekarskie orzekło, że grozi jej wózek inwalidzki do końca życia. Wróciła do domu prawie cała zagipsowana. Po kilku dniach ze łzami w oczach oznajmiła nam, że już nie czuje głodu narkotykowego. Ogromne zmiany, jakie zaszły w jej zachowaniu, świadczyły, że nie jest to jej kolejny wybieg i kłamstwo.
Dziś, po siedmiu latach od tamtych wydarzeń, mamy absolutną pewność, że uzdrowienie z nałogu narkotykowego i całkowite uzdrowienie kręgosłupa naszego dziecka nastąpiło w wyniku działania łaski. Córka jest obecnie szczęśliwą matką trojga dzieci, a jej choroba minęła - mam nadzieję, że bezpowrotnie.
Zajmowałam się tarotem marsylijskim, jednym z najcięższych, jeśli chodzi o magiczne (demoniczne) możliwości. Nawet teraz przechodzą mnie ciarki, kiedy do tego wracam...
Karty były moim życiem
Na początku musiałam się nauczyć rozkładów, opanować znajomość symboli i powiązań między kartami. Trochę mi to zajęło, ale bardzo się starałam i angażowałam całą siebie. Kontemplowałam karty, rozmawiałam z nimi jak z ludźmi. Właściwie już po kilku tygodniach czułam, że mi wychodzi. Znajomi pytali, a ja im mówiłam, co się wydarzy i co robić, żeby być szczęśliwym (Panie Boże, przepraszam!). Wróżyłam bez opłat. Po roku byłam świetna, po dwóch - rewelacyjna. Właściwie zajmowałam się tylko tym. Przychodziły do mnie koleżanki, a ja wspierałam je w trudnych sytuacjach życiowych, służyłam radą, którą podpowiadały karty. Miałam misję - chciałam pomagać innym. Nie było w tym nic złego, tylko sposób, jaki wybrałam, okazał się zupełnie zgubny. Moje życie składało się z kart tarota.
Wtedy jeszcze nie działy się żadne nadzwyczajne rzeczy. Na początku chodziłam do kościoła, byłam lubiana, trochę zamknięta, ale zawsze uśmiechnięta i miła dla ludzi. Potem Kościół nie był mi już jakoś potrzebny, przestałam uczestniczyć we Mszy świętej (na długie lata, jak się okazało). Wszystko by tak pewnie trwało, gdyby nie mój tata, który zauważył, że siedzę w domu, nigdzie nie wychodzę i coraz gorzej wyglądam. Domyślił się, że źródłem problemu mogą być karty - moje jedyne zajęcie. Pewnego dnia, po przyjściu ze szkoły, chciałam je pokontemplować. Sięgnęłam do szuflady, a tam ich nie było! Ogarnęły mnie furia i rozpacz. Za wszelką cenę musiałam ich dotknąć, żeby poczuć się bezpiecznie. Zaczęłam krzyczeć, a potem prosić, żeby rodzice oddali mi karty. Czułam się tak, jakbym błagała o życie, stojąc pod ścianą i czekając na egzekucję. To, co się ze mną działo, nie było normalne. Podjęłam próbę wyzwolenia się z nałogu.
Zły walczył o mnie zawzięcie
Pierwszym krokiem było spalenie tarota. To był zwrot w mojej historii. Nigdy już żadnych kart ponownie do ręki nie wzięłam. Jestem rodzicom za to bardzo wdzięczna. Dzisiaj myślę, że na długo przed rozpoczęciem procesu mojego uzdrawiania ktoś musiał się za mnie modlić, abym odzyskała światło życia. Pewnie była to mama.
Wszechobecna reklama tarota wzbudzała we mnie niepohamowaną tęsknotę za kartami. Męczyłam się strasznie, to doświadczenie jest nie do opisania. Nie było we mnie radości i chęci życia. Nie potrafiłam myśleć o normalnych rzeczach. Straciłam poczucie sensu czegokolwiek. Czasami miałam takie chwile, że próbowałam się modlić, ale niesamowicie ciężko mi to przychodziło. Prosiłam Pana Boga, aby przywrócił mi normalny stan postrzegania świata.
Wyrzuciłam wszystkie książki i rzeczy związane z okultyzmem. Wtedy poczułam, z kim mam do czynienia. Zły wiedział, że mnie traci i zaczął się ujawniać. Przychodziły mi do głowy dziwne obrazy, tak po prostu, bez powodu. Widziałam w myślach zdarzenia, które dotyczyły przyszłości: śmierć, choroby i nieszczęścia ludzi. Modliłam się i czułam, że moja modlitwa jest niewystarczająca. Miałam świadomość, że nie jestem "sama". Ktoś od lat "pomagał" mi rozwijać talent wróżbiarski, a ja myślałam, że te myśli i wizje pochodziły z kart, które dobrze tasowałam. W mojej głowie nagle zaczęły pojawiać się bluźnierstwa, których nie mogłam opanować. Ktoś budził mnie w nocy, czułam czyjąś złowrogą obecność i zwijałam się ze strachu. Miałam myśli samobójcze. Tak jakby Zły upominał się o swoje i groził, że mnie zabije. Walczyłam o normalne myślenie i przegrywałam. Życie traciło dla mnie blask. Gdy byłam w pokoju i próbowałam zasnąć, wtedy duże, czarne robaki chodziły mi po pościeli, czasami drzwi od pokoju wykrzywiały się albo światło zapalało się samo. Na ulicy spotykałam dziwne osoby, jakichś szaleńców z obłędem w oczach. Zaczepiali mnie, o coś pytali. Wiedziałam, że oni wszyscy mają ze sobą coś wspólnego. Teraz myślę, że to Zły wysyłał podejrzanych ludzi, aby mi pokazać, że świat jest jego i że… nie ucieknę. Czasami w pokoju słyszałam złowrogie warczenie psa. Koszmar bez końca. Miałam już przygotowany plan samobójstwa.
W imię Jezusa wyrzekłam się zła
Im więcej się modliłam, tym bardziej byłam wyczerpana. Powracały mi siły, gdy inni modlili się za mnie. Tych modlitw było dużo. Gdy człowiek jest na tyle silny, że ma świadomość wagi problemu, musi uroczyście wyrzec się nieprawości, aby rozpocząć naprawę życia. Przygotowywałam się długo do tego momentu. Otoczona licznymi modlitwami wielu znajomych, podjęłam wreszcie takie wewnętrzne wyrzeczenie się zła i wszelkiego okultyzmu w imię Jezusa Chrystusa.
Działo się to w ciągu dnia, w moim pokoju, gdzie zawsze wróżyłam. W momencie, gdy uroczyście podejmowałam decyzję zerwania z tarotem, zobaczyłam nagle ohydną postać, podobną do wilkołaka, tyle że nieporównywalnie brzydszą i realną. Stałam jak wryta. Pamiętam tę nienawiść w jej oczach. Czegoś takiego nie widziałam u żadnego człowieka. Odruchowo zaczęłam mówić Zdrowaś Maryjo. Po chwili postać zniknęła i już nigdy się nie pokazała. Matka Boża jest kochana i zawsze przychodzi z pomocą. Ona jest niesamowitym uosobieniem piękna, potęgi i pokory, a złe duchy reagują na Maryję jak szczury na widok ognia w ciemnej piwnicy. Po tym zdarzeniu udałam się do egzorcysty, żeby zostać uwolnioną i uzdrowioną w imię Chrystusa i mocą Jego łaski. Tych spotkań było kilka.
Od tamtego czasu minęło pięć lat. Chwała Jezusowi, że mnie wyrwał z otchłani. Niestety, wielu jest takich, którzy nie chcieli uznać tego grzechu i poginęli. Mam za co dziękować.